STOWARZYSZENIE PODRÓŻNIKÓW
Jak pewne incydentalne, nic nieznaczące wydarzenia mogą wpłynąć na słowotwórczość, przekonałem się pod wpływem wypełniających mnie refleksji i sentencji, czyli reflesentów. Przyczynkiem do takiej konkluzji stała się opowieść mojego bliskiego znajomego. Jakie to proste – nieprawdaż?
Opowieść kolegi, a raczej jego zwierzenia, doprawiłem moimi uwagami, w pewnym stopniu „omaściłem” je na swój sposób.
Zastanawiając się nad celowością wyjazdu do stolicy, Edward zachodził w głowę ‒ czy nie jest to z jego strony ustępstwo? Pozostałość służbowej zależności? Zapraszali go koledzy w celu założenia „Stowarzyszenia Podróżników” z siedzibą w Warszawie. Nazwa jeszcze nie była pewna, bowiem zastanawiano się, czy nie umieścić w niej nazwy korporacji turystycznej,z którą kiedyś byli związani. W dalszej kolejności zakładali rozszerzenie organizacji o sympatyków dawnego imperium turystycznego z epoki PRL. Zakładanie stowarzyszenia to w końcu czynność prawna, niebudząca większych emocji u osób postronnych. Jednak w tym wypadku nie była to zwykła procedura formalna. Spotykali się bowiem byli dyrektorzy oddziałów wojewódzkich, byli prezesi zarządu głównego, a także jeszcze czynni zawodowo, ale zbuntowani menedżerowie generalni ‒ świadomi tego, że ich rola w korporacji dobiega końca. Mam ochotę napisać w tym wypadku zdanie zaczynające się od słowa „więc”, by podkreślić pewien heroizm, jaki krył się w ich uczestnictwie w takim spotkaniu. Były członek zarządu głównego nazywał ich spolegliwymi. Władze firmy nie akceptowały bowiem jakichkolwiek kontaktów obecnych podwładnych z byłym personelem kierowniczym. Zwalniano top managerów, przerastających najczęściej kadrę przywiezioną w teczce pod względem przygotowania zawodowego, wiedzy ogólnej, jak i doświadczenia. Pozbywano się kadry wtopionej w środowisko, a przede wszystkim Polaków, z reguły traktowanych „z góry” i instrumentalnie. Cele zarządu składającego się w trzech piątych z obcokrajowców nie różniły się od tych, które przyświecały kadrze kierującej podmiotami operacyjnymi. Jednym i drugim chodziło o zysk, z tym że zarząd miał z niego bezpośrednio duże dochody ‒ tak zwani dobrze poinformowani wietrzyli nawet 40 procent, a dyrektorzy oddziałów „optymalizowali” go, wiedząc, że w następnym roku zadania określone w planie będą znacznie „ambitniejsze”, a tym samym wykonanie znacznie trudniejsze. Edward, który tym informacjom nie dowierzał i uważał je za mocno przesadzone, zastanawiał się dość długo nad wzięciem udziału w organizowanym spotkaniu. W końcu, jak sam stwierdził, uległ i pojechał. Napisałem uległ, a właściwie komu czy czemu uległ? Gdzie leży różnica między uległością a chęcią? Między uległością a konformizmem? Niektórzy być może utożsamiają te pojęcia, inni wcale się nad tym nie zastanawiają, bo dla nich to żadna różnica, dla jeszcze innych są to słowa o zupełnie odmiennym znaczeniu. Powrócę do tego za chwilę. Wyjazd według relacji Edwarda był ogólnie dość udany, chociaż w myśl polskiego przysłowia: „Gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania” uczestnicy spotkania stowarzyszenia nie założyli, wyznaczając nowy termin spotkania. W Anglii jest podobne przysłowie, ale dotyczące Żydów, i to dało mi trochę do myślenia. W moim przekonaniu odnosi się ono do kłótliwości uniemożliwiającej porozumienie. Są tacy, którzy mówią o tym „mądrość”, nie precyzując, jaką mądrość mają na myśli. Jest co prawda powiedzenie: „Przysłowia są mądrością narodu”, ale nie jestem pewien, czy o taką mądrość tutaj chodzi. Być może ta, o której mowa, kryje się w przestrodze, a nie w bezpośredniej konkluzji wypływającej z przysłowia. Jakkolwiek by nie rozumieć sensu przysłowia, jego bądź co bądź pesymistycznego wydźwięku, to według przekazu Edwarda większość uczestników ucieszyła się z zapowiedzi następnego spotkania. Jeden z byłych dyrektorów miał wręcz stwierdzić: program spotkań jest doskonały, proszę o niezmienianie go przez kilka najbliższych miesięcy. [...]