• 8 Październik 2018

Bestia i powódź

Magdalena Gałkowska

  • Miejsce i data wydania:
    Warszawa 2018
  • ISBN:
    978-83-64530-72-2
  • Format:
    120x170 mm
  • Ilosc stron:
    44
  • Rodzaj:
    poezja
  • Oprawa:
    miękka
  • Sugerowana cena:
    30,- pln
  • Gdzie kupić:
    bonito.pl

4 tom z serii OBECNI, ostatnia książka poetycka autorki.

Gałkowska podaje nam rzeczywistość „na ostro”. Pisze odważnie. Obnaża. W tych wierszach nie ma miejsca na niepotrzebne słowa. Każdy z nich jest jak pocisk, który nas przeszywa. Nosimy w sobie nasze historie. Prywatne opowieści.  Wiersze Gałkowskiej sprawiają wrażenie, że ich autorka wie o nas wszystko. Poznała nas lepiej, niż my sami poznaliśmy siebie. Dlatego zapomnijcie Państwo, na chwilę, o innych. Czytajcie Gałkowską!

Marcin Zegadło

Szymon Kantorski

To wszystko, co miałam do powiedzenia,

stwierdza Magda Gałkowska w rozmowie z Rafałem Czachorowskim, wydawcą książki „Bestia i powódź”, czwartego tomu poznańskiej poetki. Ostatniego, co podkreśliła dobitnie, zapytana o to trzy razy . Czy po trzykrotnym wyparciu się poezji można do niej wrócić?

Napisane w ciągu jednego roku, trochę na zasadzie domina, gdy jeden czuły punkt porusza drugi, wiersze uderzają w ton, który znamy już z lektury tomów „Toca” i „Fantom”. Po raz kolejny mamy do czynienia ze swoistą wiwisekcją autorki. A ileż można wypruwać flakówzauważa ironicznie Gałkowska. To raczej retoryczne pytanie tłumaczy nieco powziętą decyzję, czy nie jest jednak przemyślaną prowokacją, wymierzoną w czytelników a zwłaszcza krytykę, która dość konsekwentnie przez lata pomijała ją milczeniem? Być może, choć laureatka nagrody Bierezina dość przewrotnie poradziła sobie z tym stanem rzeczy. Postanowiła zrobić to, przed czy panicznie umykają inni autorzy. Zaszufladkowała się. To co piszę, to poezja konfesyjna. Ten zabieg nie dość iż legitymizuje, zadomawia ją w znanej sobie poetyce, to przy okazji określa stan ducha. Nieustanną rywalizację między potrzebą wyrzucenia z siebie niechcianych neuroz i jednoczesną ich akceptacją, jako paliwa niezbędnego w procesie twórczym.

Metodą prób i błędów dochodziła do ostrości widzenia, nazywania, klasyfikowania. Czy „Bestia i powódź”, po długiej emocjonalnej i literackiej „obróbce”, jest esencją tego co Gałkowska ma do przekazania czytelnikowi? Czy faktycznie na początku swej poetyckiej drogi wyrzuciła tylko klucz,by po latach wyłamać zamek? („Wściekłe psy”). Uważam że tak. Tajemnica leży jednak nie w samych wierszach, obszarze zainteresowań, warsztacie, języku poetki. Te się nie zmieniły. Zmieniła się ona sama.

to jest jak sen, z którego się budzisz i wstajesz i widzisz rzeczy takimi, jakimi są
(„Friedhof der Namenlosen”)

Przebudzenie nie było gwałtowne, to proces który mozolnie toczył się, dzień po dniu. W najnowszej książkowej odsłonie mamy więc do czynienia z dobrze już znanym spisem inwentarza. Uczucia a raczej ich doskwierający brak, stawanie w obliczu samotności. Podobne do siebie historie przewijają się w tekstach Gałkowskiej od samego początku jej przygody z poezją. Ranią, doskwierają, są już jednak dla autorki czymś oswojonym. Karcianą grą w której opanowało się większość sztuczek i tricków. Nawet ów as z rękawa, Świetlicki, który przychodzi się kochać w tekście „Funeral party”, nie jest już tym samym. Upływ czasu dotyka również niegdysiejszych zachwytów. Teraz już spokojnie mogą stać się tematem żartów, także koniecznej, oczyszczającej autoironii. Czasem bywam jak miasto w ruinie („wszystkie wojny światowe już mnie nie dotyczą”). A jeśli ktoś szuka ukojenia w pisaniu, tym gorzej dla niego, ponieważ nawet Stephen King w końcu bredzi jak Coelho („miłość”). Czy taką właśnie wizję ma zapamiętać czytelnik w tym ostatnim już przecież poetyckim akcie? A może w tym szaleństwie jest metoda?

Gasząc niedopałki w plastikowym kubku na drugi dzień zaczynają od początku („dla miłośników dokarmiania rybą”).

Czyżby na przekór sobie i światu, Gałkowska stała się niepoprawną kolekcjonerką endorfin? Poniekąd tak. Jednak, jak wspomina, Boga w tym nie matrzeba więc ewoluować, by organizm potrafił odnajdywać je w zwyczajnej bieganinie, pocie na coraz bardziej umięśnionych udach („atawizm”). Uwikłana w codzienne prozy poetka odkryła bowiem, iż coraz grubsze pancerze

wokół „miękkiego środka” na nic się zdają. Zostaną rozbite, wypalone, pękną. Na moją głowę, spadnie deszcz lub gwiazda albo chociaż napalm („wszystkie wojny światowe już mnie nie dotyczą”). Pozostaje być przygotowaną na opuszczenie kolejnej, pozornie bezpiecznej przystani. Lecz błąkająca się bez celu ogłuszona ślepa, stawia tylko dymną zasłonę. Już nie odbudowuje murów, nie sieje, nie dokarmia, nie stawia sobie (od)wiecznie tych samych pytań. Czy zna odpowiedzi? Kto pierwszy powie kocham ten przegrywa („wiersz miłosny”) To pewnie jedna z nich. Uczucie stało się zawrotem głowy, kiedy się zaciąga („koniec sierpnia w mieście”), ułudą, szczyptą narkotyku, świeżo odpalonym jointem („lady in fire”), przewidywalnym ciągiem zdarzeń. Choć jednak wciąż sprawdza ile jeszcze może unieść w sobie (...) tak naprawdę po nicWarto więc pokochać siebie, jeśli jest się na siebie skazanym. To pewna dojmująca prawda, zawarta między wierszami tej książki. Pokochać własne demony, wyhodowane, zadomowione. Motyw lustra „tłuczony” konsekwentnie w kolejnych tomach, jest u Gałkowskiej czymś w rodzaju papierka lakmusowego, swoistą zabawą w kotka i myszkę z samą sobą. Tam wciąż jeszcze nie dostrzega siebie, choć z pewnością tkwi w nich co rano. Nie odnajduje jednak tej wersji siebie, którą chciałaby zobaczyć. A to już pewna trudność. Gdyż magiczne zaklęcia nie zawsze działają. Magia czerpie z wiary, której Gałkowska jest pozbawiona. Ale próbuje, w tym przekornie tkwi słabość ale także olbrzymi potencjał.

Jeśli o drobnych słabościach, są nimi niewątpliwie kolejne próby odnajdywania się w nie swoich światach poetyckich. Cytaty, parafrazy, odniesienia, ciągłe upewnianie otoczenia, ale głównie siebie, iż jest się częścią literatury. Podzbiorem poezji. Podzbiorem podzbioru „poezja konfesyjna”. Współwinna owej niepewności jest niewątpliwie krytyka literacka, która przez długie lata nie potrafiła zdobyć się na dostrzeżenie tego, co Gałkowska ma do przekazania. A ma, o czym dobitnie zaświadcza „Bestia i powódź”. Niestety, szukanie bliskich sobie zaklęć u innych może osłabiać wyrobioną już poetycką odrębność. Poetka ulega niekiedy w tekstach tym niebezpiecznym zauroczeniom, które nauczyła się rozpoznawać na innych płaszczyznach. Walcząca o niepodległość („alamo”) autorka winna z całą mocą bronić swych granic. Nic bowiem tak nie osłabia ich spójności jak obca, nierozpoznana i w konsekwencji wroga gra skojarzeń. Słowa zdradzają ostatnie, lecz ta zdrada boli chyba najbardziej.

Czy Bestia poradzi sobie z powodziączy raczej zginie w jej odmętach? Jak w dobrym kryminale, odpowiedź powinna tkwić gdzieś na końcu. Jednak to podobno już koniec, paść muszą więc sakramentalne pytania. Kto zabił? I dlaczego? Ponieważ jednak na razie wszyscy mają się dobrze a żaden trup nie wypada z szafy, wypada na pewno zapytać samej autorki, być może znów chciałaby być matką smoków, bo czy cienkie, drżące nogi mogą się równać z szumem skrzydeł? A pamiętajmy, iż zima nadchodziWszystko więc przed nami...

Szymon Kantorski

źródło: 68 numer "Protokołu Kulturalnego"

Powrót